Z notatnika wszystkowiedzącego psychologa. Cześć I.
Lubię jeździć do stolicy. Ruszyć się ze swojej zapyziałej wsi i zobaczyć co dzieje się w wielkim mieście. W-wa jest zawsze na propsie. Tam mody i wartości szybko się zmieniają. Jak okładki w kolorowym magazynie. Jedno wydanie promuje "slow life", następne coś przeciwnego - chęć doświadczenia najwięcej jak się da. Gdy jadę metrem to przyglądam się podróżującym. Większość szuka sensu w telefonach i nic specjalnego się nie dzieje. Ale zdarzają się też kwiatki. Do metra wsiadła mama ze swoim nastoletnim synem. Chłopak miał około 16-17 lat. Duże dziecko w ciele mężczyzny. Mama go uwodziła długimi spojrzeniami i przymilaniem się. To nie była matczyna czułość. Pewnie jej relacja z mężem (o ile go miała) była delikatnie mówiąc skomplikowana. "Chłopak ma przechlapane" - pomyślałem. Miną lata zanim się zorientuje jaka rola została mu przypisana. Rola męża dla mamy. Gdy przyprowadzi dziewczynę do domu, to dopiero zaczną się hece.
Psychologowie często przypominają o budowaniu relacji z dziećmi i koncentrowaniu się na ich potrzebach. Mama wzorowo wypełniała to zadanie, przy okazji niszcząc chłopaka. Pomieszanie ról w rodzinach troszkę przytłacza. Dzieci są wpychane w role rodziców. Synowie w rolę mężów dla matek. A córki w rolę żon dla swoich ojców. Z resztą płeć często nie ma znaczenia. Córka też może pełnić rolę męża dla swojej matki. Trochę to wszystko zwariowane. Jak tak sobie siedziałem w metrze na stacji Natolin (albo Matolin - jak mówił mój synek za młodu) to tak sobie myślałem, że najpierw trzeba zacząć od normalnej relacji z żoną/mężem a dopiero potem budować pozostałe. Bo jak ta kuleje, to reszta będzie karykaturą.