Z notatnika wszystkowiedzącego psychologa. Cześć II.
Mój synek za młodu mówił "Montesoria" na przedszkola prowadzone metodą Montessori. Nie chodzi tylko o samą metodę. Raczej o modne ostatnio podejście do dzieci polegające na silnej koncentracji na nich i próbie zaspokajania wszystkich ich potrzeb. Częste w rodzinach, gdzie jest jedno dziecko. Wszyscy biegają wokół malca i biedak staje się pępkiem świata, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Skupię się na chłopcach, bo ich jakoś tak łatwiej wpakować w narcyzm. Chłopcy z reguły są bardziej egoistyczni i egocentryczni niż dziewczynki. Jak do tego dołożyć rodziców przekonanych, że dla synka wszystko i dziecko to chodzące złoto, to mamy klops. Chłopak zaczyna się odrealniać od swoich faktycznych możliwości. W skrócie - nie potrafi przegrywać. Normą staje się, że chłopcy nie potrafią ze sobą grać, bo co chwila któryś odchodzi obrażony. Nie akceptują przegranej i nie radzą sobie z nią. Jak tu sobie radzić? Przecież dalej powinni mieć świat u swoich stóp.
Umiejętności wygrywania i przegrywania są tak samo ważne. Nie pamiętam, żeby któryś z moich kumpli z dzieciństwa notorycznie chodził obrażony na przegraną. Jestem z wyżu demograficznego, więc było nas mnóstwo na osiedlu. Ta masa robiła swoje. W dużej grupie, każdy mniej więcej orientował się jaki poziom reprezentuje. Rzadko kto odpływał w marzenia o własnych kosmicznych możliwościach a po sprowadzeniu go na ziemię szedł obrażony do domu. Byliśmy bardziej przyziemni. Nasi rodzice pewnie też. Z resztą nie cackali się z nami za bardzo. Całe szczęście. Poza tym nie warto było się obrażać, gdy po wspólnej grze kolega częstował oranżadą. Nawet przegrana wtedy dobrze smakowała
. Warto o tym synkom opowiadać. Gdy samemu się przegrywało, a potem na luzie piło oranżadę małymi łyczkami, żeby jej smak został na dłużej.
W następnym poście trochę więcej o siermiężnych latach 90-tych w Polsce i wyjazdach na kolonie "karne" podczas wakacji
.