"Dzwonił telefon. To pewnie Zając. Chce wyjść na miasto w piątkowy wieczór i szuka kompana do picia. Kumpel miał taką ksywkę, bo jego mama kiedyś przygarnęła chorego zająca i trzymała w ogrodzie, dopóki nie wyzdrowiał. Jak już miał się dobrze, to zrobiła mu wybieg. Nie puściła na wolność. Codziennie dawała jedzenie i strzegła przed zagrożeniami. Prawie jak w raju. Kumpel też tak miał. Mieszkał z mamą i było git. Miał swój wybieg. Sam myślał, że jego ksywka to od tego, że jest szybki i zwinny. Był. Uciekał jak mógł najszybciej przed koszmarem wolności.
– Co u ciebie? – zapytał.
– Nie chcesz wiedzieć – odpowiedział smętnie Syn.
– Żona znów w ciąży? – zażartował Zając.
Syn miał już trójkę dzieci i młodą żonę. Więc potencjał jeszcze był. Pokrótce opowiedział zdarzenia z ostatnich nocy. Zając zdębiał. Stroszył uszy i nie wiedział, czy już uciekać, czy jeszcze udawać, że go to nie rusza. Postanowił poudawać. Ale marnie to wyszło. Piszczał, jakby go co złego złapało za jaja.
– Serio mówisz? – zapiszczał.
– Możemy pogadać o czymś innym, jak chcesz.
Syn wiedział, że Zając ma dość. Stracił kumpla. Będzie zwiewał, w najlepszym przypadku przekonany, że rozmawia z wariatem. A w najgorszym, że to prawda. Szaleństwo – jak by na to nie patrzeć. Raczej już nie pójdzie na miasto z Zającem. Był dobrym kumplem. Bystrym i spostrzegawczym. Można było się z nim ponabijać z ludzi. Trzeba sobie znaleźć inną rozrywkę. „Może niedługo też będę tańczył w kościele, śpiewał o zielonych pastwiskach i machał białymi flagami jak u jezuitów na mszach o uzdrowienie. Machanie nie jest złe. Można zawsze komuś niechcący przyłożyć, przeprosić i machać dalej. Jakaś zabawa z tego jest. Marna, bo marna. Widać z wiekiem trzeba czerpać satysfakcję z takich drobnostek. Emerytki dobrze to wiedzą. Spróbuj stanąć na ich drodze, jak przywiozą tanie karpie na święta do Biedronki. Szturm jak na granicy polsko-białoruskiej. Trzeba było je puścić na tych zdrowych byczków, co odgrywają rolę biednych uchodźców. Rozniosłyby ich na strzępy. Jest jeszcze potencjał w narodzie. A jakby jeszcze dostały broń!” – rozmarzył się. Bliżej już mu do moherowego towarzystwa. Wie, gdzie skończy. O 6.00 rano na mszy u boku twardych emerytek.
Zbliżał się wieczór. Następna noc. Jedna noc jak jedna runda. Papa mawiał „jedną rundę z Adamkiem to nawet ja bym wytrzymał”. „Szczęście, że mam Papę. Zawsze podtrzyma na duchu. Też dam radę. Szatan to może nie Adamek, ale jak będę uciekał po ringu, to nie spuści takiego łomotu i szybko mnie zdyskwalifikują. Jednak marna to nadzieja. Nie ma co się oszukiwać. Łomot pewny. Lepiej uderzyć do kogoś silniejszego, kto mnie obroni”. Syn złapał za różaniec i prosił o wstawiennictwo kogoś wagi ciężkiej. Archanioł Michał na obrazkach wygląda na muskularnego. Ma pewnie celny cios i dobrą pracę nóg. Pewny faworyt."